Anglicyzmy w języku polskim – konieczny znak czasu czy szkodliwa moda?

Pojawianie się anglicyzmów porównuje się do językowej i kulturowej fali, która powoli zalewa cały świat, przy naszym cichym przyzwoleniu. Nie jest to bezpodstawne twierdzenie – rzeczywiście bezwiednie przyjmujemy angielskie słowa do naszej codziennej mowy. Nie wszędzie tak się jednak dzieje. Szczególnie chlubny jest przypadek Islandii, niewielkiego wyspiarskiego państwa, które sprzeciwiło się przyjęciu nawet takich angielskich wyrażeń, jak telefon czy hot-dog.

Język ciągle się zmienia

Język angielski ma tak ogromny wpływ na inne języki, ponieważ jest mową międzynarodową, stosowaną w biznesie, polityce, rozrywce, nauce i technologii. Coraz więcej Polaków zna angielski dobrze i coraz więcej z nas pracuje w środowiskach międzynarodowych. W takiej sytuacji nazywanie spotkania meetingiem, a wydarzenia – eventem przychodzi znacznie łatwiej i jest jakoś bardziej akceptowalne. Poza tym codzienny język dąży do ekonomi, dlatego jeśli dla danego anglicyzmu nie istnieje polski odpowiednik, to nie będziemy silić się na wymyślenie nowego terminu. Wolimy krótkie określenia, które wyrażają sens tego, co chcemy przekazać, tak jak parking, SPAM, smartfon czy monitoring.

Zapożyczenia – którym z nich powinniśmy się sprzeciwiać?

O ile anglicyzmy dotyczące rzeczy nowych – wynalazków, mody, urządzeń – mają jeszcze swoją rację bytu, o tyle zupełnie niepotrzebnym i szkodliwym dla naszego języka jest stosowanie anglicyzmów w miejsce słów, które istnieją również po polsku. Językoznawcy ostrzegają, by nie używać słów takich jak CEO, lider, shot, jogging, make-up – każde z nich posiada swój odpowiednik w języku polskim.

Ponadto niepotrzebne zapożyczenia zwyczajnie zubożają polszczyznę. Przy całym zawirowaniu związanym z zapożyczeniami zachowajmy szacunek do naszej ojczystej mowy i sami nie wypierajmy rodzimych słów. Tak jak wspomniani na początku Islandczycy, dla hot-dog znany jest jako pylsa, czyli po prostu kiełbaska.